Bez wątpienia w życiu należy dążyć do jednej rzeczy. Nie chodzi tutaj o pieniądze, popularność, czy zmianę całego świata na lepsze. Naszym celem i odpowiedzią na pytanie „po co żyjemy” jest szczęście w naszym własnym, małym wszechświecie. Mamy po prostu być szczęśliwi i doceniać to, że jesteśmy.

Myśląc o szczęściu zapewne przez głowę przechodzi Ci wątek pieniężny. Trudno być szczęśliwym nie mając środków zapewniających godne życie. Mi również trudno wyobrazić siebie w sytuacji, w której brakuje mi pieniędzy na podstawowe potrzeby. Co więcej, odkąd pamiętam jestem typową mrówką, która stara się wykonywać tytanową pracę. Gdziekolwiek bym nie pracował staram się dawać z siebie 200%, co gorsza dla mnie, usiłuję rozwiązywać problemy, które nie do końca mnie dotykają. Mówiąc wprost mam tendencje do tego, aby martwić się rzeczami, na które nie mam totalnie wpływu, są poza moją mocą sprawczą. Niestety to nie tyczy się wyłącznie pracy, chwilami staram się rozwiązywać problemy całego świata, tak mi się przynajmniej wydaję. Jak się nie uda to cisnę jeszcze mocnej, no i tak bez końca. Raz się udaje, innym razem nie. Niemniej jednak nie raz słyszałem, że wyglądam na człowieka zmęczonego życiem. Mało sypiam, wory pod oczami, siwiejący zarost i włosy na głowie w wieku 28 lat.

Kilka miesięcy temu zacząłem nad sobą pracować, a jest nad czym. Moje najbliższe otoczenie raczej myśli o mnie w kategorii pracoholika. Potrafię pracować od 5-6 rano i kończyć o północy. Co więcej, a nie ma się czym chwalić, na zwolnieniu lekarskim dość często zaglądam do moich projektów i sprawdzam co tam się ciekawego dzieje. To właśnie jest smutek, a nie szczęście. Bo jak nazwać to, że zamiast odpocząć na urlopie, czy po prostu wykurować się na zwolnieniu lekarskim, cały czas rozmyślam co tam w pracy i co by tu jeszcze zrobić. Na szczęście uważam, że jest dla mnie gdzieś światełko w tunelu. Istnieją na tym świecie bodźce, które powodują, że zapominam o obowiązkach, zmartwieniach i po prostu się relaksuję. Chodzi tutaj o rodzinę, która pomimo mojego upartego charakteru ma na mnie niezwykle kojący wpływ i jest w stanie ze mnie wykrzesać chęć odpoczynku.

W drodze po szczęście, zresztą całkiem niedawno, nauczyłem się wyznaczać sobie granice. Ja wiem, że nie jeden kołcz sprzedaje wszystkim dookoła tanie hasła głoszące, że granice istnieją tylko w naszych głowach. No i owszem, właśnie tam one są i najtrudniej je niekiedy pokonać, tylko że część z tych punktów nie istnieje bez powodu. Skoro wiemy, że są rzeczy, których nie można robić z wielu względów, chociażby etycznych, to dlaczego coraz częściej dopuszczamy do siebie myśl, że siebie jednak możemy krzywdzić? Bo jak nazwać zajmowanie się całym światem, wszystkim dookoła, zapominając przy okazji o samym sobie? Moim zdaniem jest to totalna autodestrukcja, która prowadzi do narodzin nowego, zgorzkniałego człowieka widzącego świat przez komórki w excelu i śmiertelnie przejętego tym, co inni mówią na jego temat. Prawda jest jednak taka, że opinia losowych ludzi na Twój temat wcale nie jest tak ważna jak myślisz. Co z tego, że pół miasta za Tobą nie przepada, jeżeli dla najbliższych jesteś wsparciem i sam dobrze czujesz się w swojej skórze? Przecież Ci obcy ludzie, którzy wiedzą na Twój temat wszystko chociaż z Tobą słowa nie zamienili zazwyczaj nie widzą nic poza własną miską z jedzeniem.

Oczywiście da się dowozić na czas zadania w pracy, relacje z ludźmi i ratować miejscową społeczność, wszystko. Tylko ile tak można? Osobiście uważam, że o wiele więcej charakteru i jaj potrzeba, aby powiedzieć „okey, nie dałem rady, wyciągnę z tego wnioski” niż dalej stać i się tłuc ze wszystkim co popadnie. Co zabawne ja widząc nieuniknione, ale nie znając jeszcze konsekwencji, nastawiam się i przygotowuję się na najgorsze. W ten sposób mogę powiedzieć „okey, trudno”, wyciągnąć wnioski i ewentualnie miło się zaskoczyć w sytuacji, gdy wcale nie będzie tak źle. Nie chcę, aby zabrzmiało, że jestem pesymistą, bo nie jestem, ale staram się i próbuję przyjmować to co przynosi los. Po prostu pewne sytuacje muszą nastąpić i jest to nieuniknione, nie ma więc sensu uciekać jak tchórz, bo prędzej czy później nas to i tak dosięgnie. Tylko wtedy będzie boleć jeszcze mocniej. Nie ma chyba lepszego rozwiązania jak zaakceptowanie faktów, wyciągnięcie wniosków z tego co się wydarzyło i przekucie tego na wartościowe doświadczenie.

Nie ma sensu wkurzać się i dawać się wyprowadzać z równowagi innym ludziom. Niech plują jadem, zawsze można rozłożyć parasol, założyć kaptur lub przesunąć się 5 metrów w lewo bądź prawo. Droga do bycia szczęśliwym wydaje się być wyboista, może to nawet El Camino de la Muerte, tylko że każda droga jest do przejścia. Kwestia tylko odpowiedniego zrozumienia i przygotowania do podróży. Warto też pamiętać, że żyjemy teraz. Nie wczoraj, nie jutro, tylko teraz, w tej chwili. Głupio byłoby schodzić z tego świata i myśleć wtedy, a co gdyby, nie widziałem tego, nie powiedziałem tamtego. Nie sugeruję, że wszyscy mamy robić szalone rzeczy. Jednak każdy z nas powinien z uśmiechem patrzeć w lustro widząc swoje odbicie.

W wieku 28 lat zrozumiałem, że szkoda nerwów na rzeczy, których i tak nie zmienię. Nie warto szarpać się z czymś co tylko pozornie jest słońcem w naszych prywatnych wszechświatach. Żyje się przecież tylko raz.


Podobało się? Dołącz do mojego profilu na Facebooku oraz niezawodnej grupy książąt internetu. Moją brzydką facjatę możesz również podglądać na Instagramie.

Kto pisze?

Adrian Kwiatkowski

Kiedyś Łodzianin, obecnie warszawski słoik a tak naprawdę Tomaszowianin. Towarzyski ale introwertyk, zły ale dobry. Po prostu chodząca sprzeczność.

Leave a Comment

Connect with Facebook

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

1 komentarz

  • „Nie wnikam w tą ramkę która wymienia obrazy i czeka na ciebie byś dał powód do zmiany” (jeśli to zrozumiesz to będziesz wiedział)

/* ]]> */