Większość ludzi, których poznałem w wielkich miastach to przyjezdni. Nadszedł czas studiów, skończyła się matura i postanowili zrobić wszystko by wyrwać się ze swojej kilkunastotysięcznej dziury. Jedni liczyli na dobre wykształcenie, inni na gruby i dziarski melanż, a tak naprawdę każdy dostał symbolicznie betonem w mordę (Ci co mieli pecha dostali nim dosłownie).

Pierwsze co robisz po przeprowadzce to się upijasz, brak rodziców, syndrom (nie)dorosłego człowieka – idę chlać jak świnia bo nikt mnie tu jeszcze nie zna. Znam przypadki, które w takim stanie trwały nawet i 2 tygodnie, ciekawe co ich wątroba na te wszystkie mieszanki.

Ja miałem tego pecha, że drugiego dnia życia w nowym mieszkaniu spotkałem pod sklepem rycerzy ortalionu. No co za typy, ja łysy, oni łysi, ja jeans a oni gustowny dres w kancik i śliska bluza. Dyskusja z tymi pajacami to jedna z najgorszych rzeczy jaka na Ciebie czyha w miejskiej dżungli. Głupi i głupszy zapytali skąd jestem bo mnie nie kojarzą, szybko i rzucam, że z tego osiedla, że nowy, usiłuję szybko skończyć rozmowę, bo nie chcę dostać w ryj. Ci jednak nie dają za wygraną, dalej futrują mnie swoim blokowym akcentem. Stałem tam dobre 30 minut zastanawiając się czy dostanę po mordzie, czy mnie skroją a może po prostu sobie pójdą.  Udało się ale co ma wisieć nie utonie, po gębie dostałem innym razem, gdy szedłem z kumplem a grupa ortalionowych obrońców gorszego jutra stwierdziła, że t-shirt znajomego jest w kolorze konkurencyjnego klubu. Szkoda, że ich otępiałe spojrzenia nie zauważyły nachlastanej na całą klatę japońskiej postaci. Doszło do nas 4, strzeliło nam w ryj a gdy tylko uznaliśmy, że warto się zrewanżować to nagle wyrosło 10 chłoptasiów ekstra. Wtedy to nam się przypomniało co to znaczy szybko biegać. Nie bądź kozak, ratuj zęby, dentyści są drodzy a kolejki długie.

Nie żeby duże miasta były takie straszne, mają też swoje plusy, należą do nich na pewno szybkie znajomości. Jeśli choć odrobinę wiesz jak się dobrze ubrać i nie wydajesz wszystkich kieszonkowych od babci na alkohol to jest duża szansa, że samotne wejście do klubu skończy się wyjściem w parze. Nawalonych i wyzwolonych studentek Ci dostatek, czasami wydaje mi się, że one się urodziły po to by dawać to na co masz aktualnie ochotę. Rozpoznanie ich na parkiecie to żaden problem, wije się taka niczym wąż, jak ma możliwość to uprawia coś co ma przypominać pole dance, lekko wstawiona albo spruta jak stare worki po ziemniakach. Na pewno zauważysz.

Nie ma co się oszukiwać, to studenci nadają miastom koloru i to dzięki nim najczęściej jest wesoło. Oni są jednocześnie konsumentami i sprawcami różnych dziwnych rzeczy. Pamiętam jak dzień po moich urodzinach (były nazwane przez tam obecnych rzeźnią) wracałem rano jeszcze starą Piotrkowską, widziałem ekipy sprzątające wszystko dookoła tak żeby niedzielny spacer był dla mieszkańców przyjemnością a nie walką z po imprezowym syfem. Chwilę później doszła do mnie jakaś dziewczyna – pewnie studentka – i zapytała czy zrobię z nią fikołka na ulicy? Nie wiedziałem czy jeszcze mnie coś trzyma po nocy, czy mam zwidy. Okazało się, że takie miała marzenie, potrzebowała tylko kompana. Do tej pory nie wierzę, że się zgodziłem. Zrobiłem przewrót na Piotrkowskiej bo poprosiła mnie o to jakaś bądź co bądź ładna dziewczyna. Co ciekawe nie przypominam sobie żeby ktoś z przechodniów zareagował na nas jak na odmieńców. Studenci się bawią, młodość potrzebuje się wyszaleć, duże miasto widocznie to rozumie albo jeszcze ja nie za bardzo kontaktowałem.

Ogólnie te nasze metropolie mają w sobie dobry vibe, imprezowicze szybko się tutaj odnajdą i równie sprawnie spłuczą z ostatniej kasy, którą im kochana babuszka albo mamuśka przesłały na konto. Od tego trybu życia bardzo blisko do pozerstwa. Miejscowi, którzy sami siebie nazywają rodowitymi mieszkańcami miasta mają to zazwyczaj we krwi, taka chęć pokazania, że przyjezdni to plebs. Tylko, że Ci wieśniacy którzy wpadają z 5 wsi pod Radomiem nagle próbują udowodnić jacy to oni miastowi, jacy ważni i ogólnie, że trzeba się z nimi liczyć. Wszystko do czasu jak się kasa trzyma, czyli maksymalnie do końca pierwszego tygodnia miesiąca. Potem to już survival, dieta na studenckiego Małysza: bułki i parówki, bo na banany już nie ma hajsu.

Wyjazd małej mieściny do dużego, zdecydowanie szybciej żyjącego miasta to strzał w pysk, raz mocny, raz lekki. Wszystko się zmienia, świat biegnie szybciej, Ty nie wiesz gdzie jesteś bo dookoła nowości, nie wiesz nawet kim teraz jesteś, bo musisz się dostosować do tego tempa. Próbujesz naśladować, usiłujesz stać się królem miejskiej dżungli a tak naprawdę nie wiesz, że najlepiej zostać skrytym ninją, który trzyma dystans i wchodzi tylko wtedy kiedy trzeba, zostając w tym wszystkim sobą.

Kto pisze?

Adrian Kwiatkowski

Kiedyś Łodzianin, obecnie warszawski słoik a tak naprawdę Tomaszowianin. Towarzyski ale introwertyk, zły ale dobry. Po prostu chodząca sprzeczność.

Skomentuj Michał X

Connect with Facebook

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

10 komentarzy

  • W wielkich miastach nienawidzę syndromu „pażdziernika” zanim się towarzystwo ukształtuje i zdecyduje na kogo chcę pozować (albo i nie) to w pażdzierniku jest mega chaos i nie idzie wytrzymać w klubach/komunikacji miejskiej/centrum. Na początku mi to nie przeszkadzało, ale schemat powtarza się co rok i zaczyna co roku właśnie drażnić mocniej… :P

  • Dzięki za tekst, właśnie się zaczynam martwić jak to będzie w nowym mieście… może nie będzie tak źle :D

  • Fajny tekst. Sama jestem „przyjezdna do dużego miasta”. Ale dobrze też skomentował Michał, wszystko w jednym worze. A to nie o to chodzi kto jest lepszy, kto ma więcej lub więcej mieć może, tylko o to by w tym wszystkim nie zatracić siebie, by nie zatracić swojej życiowej mądrości. Nie uważam, że dostałam po pysku, że było to zderzenie z rzeczywistością. Wszystko zależy od nas, od podejścia, charakteru, od ludzi, którzy są wokół nas. Jak wszystko w życiu posiada to plusy i minusy. Szkoda, że bardziej skupiłeś się na minusach, a to wcale aż tak źle zawsze nie bywa :)

  • Całe życie mieszkam w dużym mieście i kiedy tylko mogę to z niego uciekam. Zazdroszczę każdemu, kto mieszka w niewielkich miasteczkach lub na wsiach. Miasto jest dobre na chwilę, na weekend. Na studia. Ale to wszystko. Mimo mojej wielkiej miłości do Łodzi marzę o tym, żeby mieć dom chociaż 20 km poza granicami miasta.

  • Jestem z dużego miasta. Sama właśnie kończę studia. Ale studenci, szczególnie ci przyjezdni, to zawsze było niesamowite obciążenie. Przynajmniej w okresie wrzesień – grudzień, to co się dzieje w tym mieście to ZOO, młodzi pozbywają się jakichkolwiek hamulców i godności. Gdy zbliża się 1 sesja dla 1 roczniaków, wszystko spokojnieje i jakoś się kręci, aż do września, kiedy znów zjadą dzieciaki zaraz po maturze.

/* ]]> */