Za wielkimi blokami, za kilkoma miejskimi ściekami, za trzecim przystanku od jedynej galerii w mieście, było śródmieście. Mieszkali tam królowie na dworze starego dęba –ojciec – oraz wszystkowiedzącej sowy – matka.

Władcy nie przypominali innych możnych z bajek, nosili się w szeleszczących, ortalionowych szatach, ich spojrzenie nie było ani groźne, ani łaskawe. Było po prostu tępe, niczym Jaś podczas zjazdu na klasówce. Obuwie elegancko-sportowe, z obowiązkowo podciągniętymi skarpetami, tak by było widać, że są w miarę czyste. Kołczany prawilności, które zawierały różnoraki sprzęt pierwszej potrzeby – papierosy, zapalniczka oraz otwieracz do piwa – również były obowiązkowym zestawem przetrwania. Nakrycie głowy, które w żaden sposób nie przypomina korony, a raczej karmnik dla wróbli, było ich znakiem rozpoznawalnym. Ta szlachta już na pierwszy rzut oka była inna.

 Królowie mieli oczywiście swoje królowe z serii last minute, zwane maniurkami. Posiadały one wzrok równie zabójczy co ich Pan, gdy przechodziły obok kampusów uczelnianych i student na głos wyliczał równanie z liczbą „Pi”, to z oburzeniem oglądały się za siebie i spoglądały kto je nazywa pizdą krzycząc przy tym „chcesz wpierdal kurwa?!” – prawdopodobnie to był ich sygnał alarmowy, po nim pojawiał się król z łaskawym spojrzeniem i pytaniem „masz jakiś problem frajerze?”.

Na śródmieściu królestw było tysiąc pięćset dwadzieścia, każdy chciał być królem śródmieścia. Dlatego dochodziło często do zwad na ich granicach, zwanych szczochobramami. Możnowładcy tego świata zbierali się w sojuszniczych barwach i czekali na niczego nieświadomego wroga, czasem chłopka, który poginął w okularach, z teczką pod ramieniem i szybkobiegach, ten to miał po prostu pecha. Łowy się zaczęły, rzadko udawało mu się uciec, królowie litości nie mieli, ale zawsze działali razem, jakby się przypadkiem okazało, że chłop jest ukrytym agentem i jest w stanie w pojedynkę spuścić solidny wpierdol władcom. Błękitnokrwiści nie żyli jednak z podatków, jak to zazwyczaj w takiej sytuacji bywa, czasem grabili, czasem błagali starego dęba lub wszystkowiedzącą sowę o 5 zł na piwo, zdarzało się nawet, że niektórzy z nich pracowali w pocie czoła razem z chłopami.

Podróż szlachty do pracy to wydarzenie podziwiane przez całą mechaniczną karetę. Ten rytuał zostaje niezmieniony i identyczny na wszystkich ziemiach, od śródziemia po strefę drugą i pozamiejską królestwa. Władcy punkt 6 rano wchodzą do tajemniczej pieczary zwaną błękitnym wodopojem, lub potocznie Ropuszką. Po pięciu minutach wynoszą stamtąd tajemnicze eliksiry mieszczące się w aluminiowych naczyniach. Przy otwarciu owych suwenirów wydobywa się dźwięk, dźwięk kojący uszy i uspokajający możnowładców „pssssssssssst!”. Decydują oni, że mikstury wypiją w szczochobramie na granicy królestwa, lub w mechanicznej karecie, która powiezie ich aż do bram urwiska – pracy. Dźwięki, rozmowy, które towarzyszą raczeniu się złotym płynem są nad wyraz interesujące.

– No kurwa, nareszcie.
– No ja pierdole, od wczoraj tylko o tym myślałem.
– No i chuj, nie chce mi się jechać do roboty.
– Macie gumy do żucia? Chujowo będzie jeśli poczują browar od nas na portierni.

Potem królowie ginęli w tłumie chłopów zmierzających razem z nimi na 8h zatracenie. Czas mijał im wolno, uatrakcyjniali go żartami równie ambitnymi, co te, które lecą w telewizji o 14 podczas niedzielnego obiadu. Po wyzyskującej pracy na magazynie, władcy wracają do błękitnego wodopoju powtórzyć poranny rytuał, nawet dialogi wydają się podobne.

– Macie gumę? Nie chcę, żeby stara poczuła.
– Co za kutasy w tej robocie.
– Weź mi nie mów, myślałem, że komuś zajebę.

Po dotarciu na dwór starego dęba i wszystkowiedzącej sowy, królowie czasem brali kąpiel i możliwie szybko wracali na granice swoich królestw, by ich bronić, by grabić, bo pod nosem mruczeć do przechodzących kobiet „ej lala, ruchałbym Cię”. W ciągu całego dnia trzymali oni jeden poziom, równie wysoki co Żuławy Wiślane.

Dosyć tego gadania, chować telefony, koniec zabawy. Trzeba wyjść na miasto, w głąb królestw śródmiejskich władców. Dlatego drogie dzieci muszę na koniec coś rzec, gdy widzisz kilku zmierzających do Ciebie królów, to zacznij biec.

Kto pisze?

Adrian Kwiatkowski

Kiedyś Łodzianin, obecnie warszawski słoik a tak naprawdę Tomaszowianin. Towarzyski ale introwertyk, zły ale dobry. Po prostu chodząca sprzeczność.

Skomentuj Mocna Kawka X

Connect with Facebook

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

5 komentarzy

/* ]]> */